Rozdział 1
Adopcja
Li biegła przez podwórze sierocińca, jej kasztanowe włosy, przeplatane gdzieniegdzie rozjaśnionymi kosmykami w kolorze pszenicznego ziarna, rozwiewały na wietrze. Dnie Adopcji zawsze były dla niej koszmarem. Wiecznie się chowała. Miesiąc wcześniej, w ostatni Dzień Adopcji, ukryła się między korzeniami dużego, starego dębu. Opiekunka Amorowska jakimś cudem znalazła jej kryjówkę. Nikt jednak nie będzie podejrzewał, że schowała się drugi raz w tym samym miejscu, a właściwie ponad nim.
Dopadła drzewa i zaczęła się wspinać. Coraz wyżej i wyżej. Usiadła na jednej z gałęzi i spojrzała za rzekę Miedziankę, przepływającą przez Bogatynię, polską miejscowość na pograniczu Polski, Czech i Niemiec. Przyglądała się kremowemu budynkowi i myślała. Myślała, czemu musiała uczyć się w sierocińcu, a nie w szkole, skoro ta była tuż za rzeką? SP1 Bogatynia, ,,Jedynka", jak się tę szkołę nazywa.
Mniejsza z tym, Li i tak ma przyjaciół poza sierocińcem. Ankę i Julę. Dziewczyny w jej wieku, które po zajęciach spotykają się z nią przy siatce. Poznały się w pierwszej klasie, kiedy po lekcjach, wracając ze szkoły, Anka i Jula zobaczyły Li siedzącą samotnie na murku. Od razu się zaprzyjaźniły. Anka - wesoła, wiecznie uśmiechnięta, pulchna dziewczynka o jasnych jak słońce włosach, Jula - ruda, zadziorna i piegowata oraz Li - cicha, szczupła, o oczach w dziwnym kolorze, bo złotych.
Teraz Li czekała, czekała i w międzyczasie jadła to, co po śniadaniu zabrała z jadalni. Li była w pierwszej klasie gimnazjum i powinna być na lekcjach, ale w Dnie Adopcji zrywała się z nich. Właściwie Dzień Adopcji był organizowany dla tych, których rodzice nie żyli, inni wracali do domu na weekend albo po tygodniu wracali do domu. To był właśnie największy ból - nie mieć rodziców.
Dochodziła druga po południu, kiedy do uszu Li dobiegło wołanie pani Amorowskiej.
- Li! Li! Pokaż się! Pewien miły pan chciałby cię poznać! - wołała słodkim głosem.
Uparta Li tkwiła na gałęzi. W pewnym momencie z dłoni wyśliznęła jej się spinka, która spadła prosto na dłoń nieznanego osobnika stojącego akurat pod drzewem. Ten spojrzał na nią i uśmiechnął się ciepło, Amorowska spojrzała w to samo miejsce.
- Złaźże na dół! Doigrałaś się, panno Lilio Markowska! Mam dość tego twojego wiecznego uciekania! Co ci w ogóle wpadło do tej głupiej łepetyny!? Chcesz spaść!?
- Wspinam się na to drzewo od ponad roku i jakoś ani razu nie spadłam! - odparowała z góry Li.
- Jestem pewien, że się dogadamy! - zawołał przybysz ciepłym głosem. - Zejdź na dół, albo ja wejdę do ciebie! Wybieraj! - powiedział ze śmiechem.
Li nie była pewna, czy mężczyzna da radę wejść tak wysoko jak ona. Niechętnie zeszła na dół. Stanęła przed wysokim, szczupłym, barczystym mężczyzną o wesołej twarzy, ciemnych uśmiechniętych oczach i... białych włosach.
- Chodź ze mną, Li. Tak masz na imię, prawda? - uśmiech mężczyzny się rozszerzył.
- Tak, jestem Li - odpowiedziała na pytanie i na uśmiech.
- To ja cię tu przyniosłem. Chcieliśmy cię zatrzymać, ale nie mieliśmy warunków. Ale teraz nareszcie możesz z nami zamieszkać! Czekałem na to długie czternaście lat! To co? Zamieszkasz z nami? - uśmiechnął się jeszcze bardziej, choć to było prawie niemożliwe.
- No... - Li zawahała się, jednak to, co zwykle kazało jej się kryć, teraz milczało. - Zgoda - twarz Li rozjaśnił radosny uśmiech. - To na pana czekałam tyle czasu.
- No, Li, idź się pakuj. Pan Serowicz przyjedzie jutro - powiedziała pani Amorowska.
Li pobiegła co sił w nogach do pokoju, który dzieliła z Hanką i Tośką, dwiema dziewczynami, które miały wrócić jutro do domu. Dziewczyna rozejrzała się po małym, dusznym pokoiku, w którym mieszkała czternaście lat. Na ścianach były przyklejone stare tapety w misie i słoniki. Na trzech łóżkach leżała pościel z Barbie. Okno przesłaniała ohydna, różowa draperia i porwana, koronkowa firanka. Na półce stała tylko jedna książka, w której opisano bajkę o Wybrańcach. Z tego, co Li wiedziała, to dziesiątka jej starszych towarzyszy porysowała sobie na dłoniach Znaki. Dziwne, pomyślała, patrząc na książkę. Znaki wykonano mistrzowsko, wzruszyła ramionami. Co mi do tego? Otworzyła szafę i popatrzyła na ubrania. Wszystkie szare. Wyjęła je i pomyślała: Może będę wreszcie miała kolorowe ubrania?
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem. Opiekunka wstawiła do pokoju walizkę, którą przywiózł pan Serowicz. Li nagle poczuła się strasznie zmęczona. Uśmiechnęła się do siebie i podniosła walizkę, kładąc ją na łóżku. Otworzyła ją. Na dnie leżał wstrętny, różowy album, podrzucony przez Amorowską. Przejrzała szybko zdjęcia. Na wszystkich była ona - a to jako niemowlę, a to jako małe dziecko. Schowała album do walizy. Coś przykuło jej uwagę. To coś, co wzięła za materiał wykładający walizkę, okazało się kocykiem. Ale jakimś dziwnym, bo bardziej papierowym. Rozłożyła go. To nie kocyk, to MAPA! Mapa jakiegoś kraju... Ach! Co ją to w ogóle obchodzi? Może pan Serowicz włożył ją do walizki przypadkiem? Wsadziła mapę z powrotem i przysypała ją stertą ciuchów i butów. Ni stąd, ni zowąd wpadł jej do głowy pewien pomysł. Wygrzebała album i zaczęła się przyglądać złotookiemu niemowlęciu w beciku. Może to zdjęcie powie jej coś o rodzicach? Zakręciło jej się w głowie. Przyglądała się jednak zdjęciu z coraz większą natarczywością. Zapragnęła znaleźć się tam, gdzie jej rodzice...
Obudziła się w środku nocy. Stwierdziła, że jest w ubraniu. Zsunęła się bezszelestnie z łóżka i równie cicho wyszła na korytarz. Zerknęła na zegar wiszący nad drzwiami. Było grubo po północy. Coś cicho zaburczało. Li zrobiła zdziwioną minę i złapała się za brzuch. Nie zaśnie głodna. Zeszłą do kuchni i cicho wyjęła coś do zjedzenia. Szybko wróciła na górę i już w piżamie poszła spać.
W sobotę rano jak zwykle obudziła się rześka, no może tylko głowa ją trochę bolała po tej nocnej eskapadzie. Ubrała się szybko i sprawdziła, czy wszystko spakowała. Wahała się przez chwilę, ale w końcu się zdecydowała i schowała album.
- Li! Pan Serowicz będzie o trzynastej! - powiedziała Amorowska.
- Dobrze! Poczekam! - odpowiedziała Li.
I czekała, czekała, czekała... Zeszła na obiad i zostało jej jakieś pół godziny, więc poszła znieść walizkę. Ledwo weszła do pokoju, zobaczyła Serowicza, trzymającego jej walizkę.
-O! Cześć Li! Przyjechałem wcześniej, ale powiedziano mi, że jesteś na obiedzie - uśmiechnął się czule do dziewczyny. - To co? Gotowa?
- Tak - nie wiedziała, czy się zaraz nie rozpłacze ze szczęścia.
- No to chodźmy. Przypatrz się dobrze, bo więcej nie zobaczysz tego pokoju - omiótł wzrokiem ponury, różowy pokoik.
- Nie będę tęsknić - zapewniła Li.
Zeszli na dół. Pan Serowicz coś tam jeszcze podpisał. I wyszła z Domu Dziecka ,,Łużyczanka". Wsiadła do czarnego seata stojącego przy krawężniku i zapięła pasy. Jej nowy opiekun odpalił samochód, który potoczył się po czarnym asfalcie, a Li pomyślała: Już nie jestem sierotą, ale coś w jej sercu szeptało: Nigdy nią nie byłaś.
Uparta Li tkwiła na gałęzi. W pewnym momencie z dłoni wyśliznęła jej się spinka, która spadła prosto na dłoń nieznanego osobnika stojącego akurat pod drzewem. Ten spojrzał na nią i uśmiechnął się ciepło, Amorowska spojrzała w to samo miejsce.
- Złaźże na dół! Doigrałaś się, panno Lilio Markowska! Mam dość tego twojego wiecznego uciekania! Co ci w ogóle wpadło do tej głupiej łepetyny!? Chcesz spaść!?
- Wspinam się na to drzewo od ponad roku i jakoś ani razu nie spadłam! - odparowała z góry Li.
- Jestem pewien, że się dogadamy! - zawołał przybysz ciepłym głosem. - Zejdź na dół, albo ja wejdę do ciebie! Wybieraj! - powiedział ze śmiechem.
Li nie była pewna, czy mężczyzna da radę wejść tak wysoko jak ona. Niechętnie zeszła na dół. Stanęła przed wysokim, szczupłym, barczystym mężczyzną o wesołej twarzy, ciemnych uśmiechniętych oczach i... białych włosach.
- Chodź ze mną, Li. Tak masz na imię, prawda? - uśmiech mężczyzny się rozszerzył.
- Tak, jestem Li - odpowiedziała na pytanie i na uśmiech.
- To ja cię tu przyniosłem. Chcieliśmy cię zatrzymać, ale nie mieliśmy warunków. Ale teraz nareszcie możesz z nami zamieszkać! Czekałem na to długie czternaście lat! To co? Zamieszkasz z nami? - uśmiechnął się jeszcze bardziej, choć to było prawie niemożliwe.
- No... - Li zawahała się, jednak to, co zwykle kazało jej się kryć, teraz milczało. - Zgoda - twarz Li rozjaśnił radosny uśmiech. - To na pana czekałam tyle czasu.
- No, Li, idź się pakuj. Pan Serowicz przyjedzie jutro - powiedziała pani Amorowska.
Li pobiegła co sił w nogach do pokoju, który dzieliła z Hanką i Tośką, dwiema dziewczynami, które miały wrócić jutro do domu. Dziewczyna rozejrzała się po małym, dusznym pokoiku, w którym mieszkała czternaście lat. Na ścianach były przyklejone stare tapety w misie i słoniki. Na trzech łóżkach leżała pościel z Barbie. Okno przesłaniała ohydna, różowa draperia i porwana, koronkowa firanka. Na półce stała tylko jedna książka, w której opisano bajkę o Wybrańcach. Z tego, co Li wiedziała, to dziesiątka jej starszych towarzyszy porysowała sobie na dłoniach Znaki. Dziwne, pomyślała, patrząc na książkę. Znaki wykonano mistrzowsko, wzruszyła ramionami. Co mi do tego? Otworzyła szafę i popatrzyła na ubrania. Wszystkie szare. Wyjęła je i pomyślała: Może będę wreszcie miała kolorowe ubrania?
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem. Opiekunka wstawiła do pokoju walizkę, którą przywiózł pan Serowicz. Li nagle poczuła się strasznie zmęczona. Uśmiechnęła się do siebie i podniosła walizkę, kładąc ją na łóżku. Otworzyła ją. Na dnie leżał wstrętny, różowy album, podrzucony przez Amorowską. Przejrzała szybko zdjęcia. Na wszystkich była ona - a to jako niemowlę, a to jako małe dziecko. Schowała album do walizy. Coś przykuło jej uwagę. To coś, co wzięła za materiał wykładający walizkę, okazało się kocykiem. Ale jakimś dziwnym, bo bardziej papierowym. Rozłożyła go. To nie kocyk, to MAPA! Mapa jakiegoś kraju... Ach! Co ją to w ogóle obchodzi? Może pan Serowicz włożył ją do walizki przypadkiem? Wsadziła mapę z powrotem i przysypała ją stertą ciuchów i butów. Ni stąd, ni zowąd wpadł jej do głowy pewien pomysł. Wygrzebała album i zaczęła się przyglądać złotookiemu niemowlęciu w beciku. Może to zdjęcie powie jej coś o rodzicach? Zakręciło jej się w głowie. Przyglądała się jednak zdjęciu z coraz większą natarczywością. Zapragnęła znaleźć się tam, gdzie jej rodzice...
Obudziła się w środku nocy. Stwierdziła, że jest w ubraniu. Zsunęła się bezszelestnie z łóżka i równie cicho wyszła na korytarz. Zerknęła na zegar wiszący nad drzwiami. Było grubo po północy. Coś cicho zaburczało. Li zrobiła zdziwioną minę i złapała się za brzuch. Nie zaśnie głodna. Zeszłą do kuchni i cicho wyjęła coś do zjedzenia. Szybko wróciła na górę i już w piżamie poszła spać.
W sobotę rano jak zwykle obudziła się rześka, no może tylko głowa ją trochę bolała po tej nocnej eskapadzie. Ubrała się szybko i sprawdziła, czy wszystko spakowała. Wahała się przez chwilę, ale w końcu się zdecydowała i schowała album.
- Li! Pan Serowicz będzie o trzynastej! - powiedziała Amorowska.
- Dobrze! Poczekam! - odpowiedziała Li.
I czekała, czekała, czekała... Zeszła na obiad i zostało jej jakieś pół godziny, więc poszła znieść walizkę. Ledwo weszła do pokoju, zobaczyła Serowicza, trzymającego jej walizkę.
-O! Cześć Li! Przyjechałem wcześniej, ale powiedziano mi, że jesteś na obiedzie - uśmiechnął się czule do dziewczyny. - To co? Gotowa?
- Tak - nie wiedziała, czy się zaraz nie rozpłacze ze szczęścia.
- No to chodźmy. Przypatrz się dobrze, bo więcej nie zobaczysz tego pokoju - omiótł wzrokiem ponury, różowy pokoik.
- Nie będę tęsknić - zapewniła Li.
Zeszli na dół. Pan Serowicz coś tam jeszcze podpisał. I wyszła z Domu Dziecka ,,Łużyczanka". Wsiadła do czarnego seata stojącego przy krawężniku i zapięła pasy. Jej nowy opiekun odpalił samochód, który potoczył się po czarnym asfalcie, a Li pomyślała: Już nie jestem sierotą, ale coś w jej sercu szeptało: Nigdy nią nie byłaś.
Komentarze
Prześlij komentarz